Oświadczenie złożone
przez senatora Stanisława Nicieję
Oświadczenie skierowane do prezesa Rady Ministrów Marka Belki
W III Rzeczypospolitej Polskiej od momentu jej powstania w 1989 r. powołano sześć uniwersytetów: Opolski (1994), w Białymstoku (1997), Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie (1999), Warmińsko-Mazurski w Olsztynie (1999), Zielonogórski i Rzeszowski (2001) oraz Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy (2005). O każdy z tych uniwersytetów toczyła się długa walka. Wiele na ten temat mogli powiedzieć przewodniczący komitetów organizacyjnych. Jest na ten temat już dziś dość obszerna literatura. Nowa ustawa o szkolnictwie wyższym, która weszła w życie przy zbagatelizowaniu wielu poprawek senackich, może spowodować, że w ciągu czterech lat tych sześć uniwersytetów, a także Uniwersytet Szczeciński, może stracić prawo do nazwy "uniwersytet", gdyż głównym kryterium oceny kondycji najmłodszych polskich uniwersytetów są wymogi formalne, a więc liczba uprawnień doktorskich, habilitacyjnych oraz liczba samodzielnych pracowników naukowych.
Uważam, że jest to jedno z kryteriów, którego nie należy bagatelizować, ale - w moim odczuciu - upraszcza ono wszelkie diagnozy kondycji najmłodszych polskich uniwersytetów.
Nie wiem, ile uniwersytet w Heidelbergu ma praw doktoryzowania i habilitowania i ilu pracuje tam samodzielnych pracowników naukowych. Wiem natomiast, że ta piękna w kształcie uczelnia, o niewielkiej liczbie studentów ma światową sławę przede wszystkim w chemii i medycynie, ma specyficzny klimat i ma swoich noblistów. Nie wiem, czy ideałem jest uniwersytet w Rzymie, potężny moloch, który liczy dwieście tysięcy studentów. Można mieć sto praw habilitacji na uniwersytecie i nie mieć żadnego noblisty, żadnego uczonego światowego formatu. I uczelni takiej nie pomogą żadne rankingi różnych tygodników czy miesięczników, mogą najwyżej podnieść im megalomańskie poczucie wyższości, jeśli jest im to potrzebne.
Podzielam pogląd rektora Uniwersytetu w Białymstoku, profesora Marka Gębczyńskiego, że "nie możemy się ścigać. Nie będziemy ani starsi niż Uniwersytet Jagielloński, ani lepsi niż Uniwersytet Warszawski. Możemy być małym, ale dobrym uniwersytetem". Dopowiedziałbym do tego stwierdzenia, że nie mamy potrzeby licytowania się, kto jest lepszy i na jakim dystansie, bo nauka i edukacja to nie zawody lekkoatletyczne, gdzie liczy się wynik za wszelką cenę i miejsce na podium, koniecznie medalowe. Uniwersytet powinien być dobrą, szanowaną uczelnią, do której młodzież chętnie przychodzi, bo jest tam odpowiednia atmosfera, bo wynosi stamtąd odpowiednią wiedzę i dający satysfakcję dyplom.
Przychodzi czas normalnej konkurencji, w którym nie zarządzenie wysokiego urzędnika ministerialnego, jakiejś Wysokiej Rady czy innego mniej formalnego gremium, gdy nie liczba praw habilitacyjnych i doktorskich na wydziałach będą decydować, czy dany uniwersytet jest potrzebny w danym mieście lub regionie. Zadecyduje młodzież. Ona wybierze, czy chce studiować w Opolu, w Rzeszowie, Katowicach, Warszawie czy może Heidelbergu bądź Ołomuńcu czy Pradze. Po prostu pójdzie tam studiować. Czas niżu demograficznego, który nadciąga nad polskie wyższe uczelnie, wyręczy urzędników w rozstrzyganiu, jaki kształt będzie mieć polskie szkolnictwo wyższe. Ostaną się te uczelnie, które będą mieć mądre kierownictwo, sprawną kadrę i odpowiednie zaplecze materialne - powinna je wytworzyć lokalna społeczność.
Nie rozumiem, dlaczego ministerstwo edukacji czy Rada Główna Szkolnictwa Wyższego mają mieć specjalne prawa, by wymuszać fuzje różnych uczelni, zmuszać, by łączyły się politechniki z uniwersytetami w miastach wojewódzkich. Co na tym zyskamy, że w myśl jakichś teoretycznych rozważań, gabinetowych spekulacji unicestwimy w którymś z miast wojewódzkich istniejący tam uniwersytet. Uniwersytet w Opolu, Rzeszowie, Białymstoku, Bydgoszczy czy Zielonej Górze nie zagraża Uniwersytetowi Jagiellońskiemu czy Warszawskiemu. Nie wszyscy w Polsce mają ambicje, możliwość i chęć studiowania w Warszawie czy Krakowie.